Okazuje się, że to możliwe. I to nie tylko w wyniku przeróżnych kataklizmów, ani pomocy osób trzecich, powszechnie zwanych wandalami. Lata temu uszkodziłem testowego Range Rovera, nawet do niego nie wsiadając. Jak do tego doszło? Zawiniła chwila nieuwagi!
Już kilkanaście lat zarabiam na życie pisaniem. A dokładniej pisaniem na temat motoryzacji. W sumie to nawet nie jestem w stanie policzyć aut, za których kierownicą siedziałem. Ostatnio częściej od nich zmieniam tylko bieliznę. Spośród wszystkich tak zwanych „testówek”, którymi jeździłem, zniszczyłem tylko (lub aż) jedną. I to w sumie dość konkretnie, bo naprawa kosztowała ponad 35 000 zł. Auta, wartego zresztą jakieś 3,5 razy tyle.
Było to 14 lutego bodajże 2006 r., czyli w dzień, kiedy ludzie okazują sobie miłość bardziej niż zazwyczaj. Prawdę mówiąc jechałem dużo za szybko, moją szarżę kończąc na pewnej latarni. Tak mocno, że aż lampy spadły na dach, robiąc w nim dziury. Na szczęście nie siedziałem w kabriolecie ze „szmatą”, tylko w całkiem zwyczajnym hatchbacku.
Znałem to miejsce, bo wielokrotnie na granicy przyczepności pokonywałem go moją N-grupową rajdówką. Niestety, w felerny dla mnie dzień zakochanych zapomniałem, że kostka, ABS i hamowanie w ostatniej chwili nie są dobrym połączeniem. I nie były. Się okazało…
Kiedy indziej w pewnym pseudoterenowym samochodzie zdjąłem o drzewo taką plastikową nakładkę nadkola, w innym spowodowałem wystrzelenie pirotechnicznych ładunków, zmiatając przodem oponę na torze, a w jeszcze innym – ukręciłem półoś na… śniegu. Oczywiście nie jest to żaden powód do dumy, tylko pewne „ryzyko” wpisane w tę pracę.
Wszystkich obtartych felg – szczególnie tych idealnych na polskie drogi 18-, 19- lub 20-calowych – nie jestem w stanie zliczyć. Podobnie, jak bąbli na oponach. W większości przypadków stoi za tym skleroza drogowców.
Kilka lat temu okazało się, że samochód testowy można uszkodzić nawet do niego nie wsiadając. I to na bardzo drogim przykładzie, kosztującym więcej niż mieszkanie M3 w Warszawie. Jak? Wystarczy zaparkować auto tyłem niedaleko od np. płotu. Tego dnia miałem go nawet nie ruszać, bo dzień wcześniej za jego kierownicą pokonałem dystans około 800 km, a limit przebiegu wynosił niewiele więcej. W kieszeni miałem dwa kluczyki – kluczyk A do auta miejskiego i kluczyk B do drugiego samochodu. Oba włożyłem do kieszeni i poszedłem na parking.
Będąc niedaleko auta B stwierdziłem, że muszę coś w nim sprawdzić. Chcąc odryglować drzwi sięgnąłem do kieszeni, znalazłem przycisk i wcisnąłem go. W tym momencie zamigały kierunkowskazy, a pokrywa bagażnika zaczęła się unosić. Niestety, nie zdołałem wcisnąć ponownie tego samego klawisza, aby powstrzymać ten proces.
Klapa auta kosztującego więcej niż mieszkanie M3 w Warszawie wręcz wbiła się w pręt, do którego przymocowana została siatka ogrodzenia. Wtedy okazało się, że ten drogi i bardzo duży samochód ma pokrywę wykonaną z… jakiegoś tworzywa. Nie metalu. Co więcej, czujniki parkowania nie są w nim sprzęgnięte z systemem otwierania pokrywy bagażnika, przez co np. dziecko bawiące się kluczykiem może narobić podobnych szkód. A nawet większych.
Moja nieuwaga, głupota i nieświadomość grożącego niebezpieczeństwa przyczyniły się do zrobienia dziury w klapie Range Rovera. Może i niedużej, jednak całkowicie niepotrzebnej.
Przyznam, że sam bym tego nie wymyślił!